wtorek, 30 grudnia 2014

Urodziny.

Dziś są moje urodziny. Tego dnia, 29 lat temu, padło na mnie. No i jestem.

Gdy zaczęłam pisać tego posta od tytułowego "Urodziny", od razy usłyszałam, że moje myśli zaśpiewały: "Dziś są Twojeeeee urodziny". Zdałam sobie sprawę, że nie wiem kto to śpiewa. Nie wiem też jak to leci dalej ;)
Wpisałam w gogle, które jak zwykle zna wszystkie odpowiedzi. Swoją drogą tradycyjne "Chuj wie", powinno zostać zastąpione "Google wie", jednak wydźwięk emocjonalny już nie ten, więc pewnie nigdy to nie nastąpi :P 
Kontynuując...wpisałam tekst piosenki, który pojawił się w mojej głowie...no i patrzę, jest tekst. Patrzę dalej, Ryszard Rynkowski...myślę "Ooo nieeee". Siedzę jednak sama, nikt nie widzi, więc odważnie czytam tekst. No i niespodzianka. Rysiek śpiewa:

Dziś są twoje urodziny 
Ktoś zadzwoni, przyjdzie ktoś 
Ale zanim wielki hałas zrobi świat 
Tak zwyczajnie ze mną w ciszy bądź 

Niech twe życie cię nie zdradzi 
No bo ludzie... 
Sama wiesz 
Może razem pomilczymy o tym, by 
Jeśli ma być źle 
to trochę źle 

Pomilczymy na tak 
O nadziejach i łzach 
Aby nasz mały dom 
Miał więcej dobrych stron 


I nie wiem, czy ze mną już jest źle...ale Rysiek trafił w dziesiątkę. 

Ile bym oddała, by tak sobie po prostu posiedzieć z Tobą. W moje i Twoje urodziny, skoro już są tego samego dnia. 
Być razem i czuć znów więź, oddanie, ciepło, wiedzieć, że mimo wszystko będzie dobrze, bo to przecież My...
No i nie bać się, że ta chwila zostanie zaraz przerwana, że w jednej chwili wszystko zniknie, przyjdą chmury gniewu, spadnie deszcz łez. 

Z drugiej strony, może własnie tak ma być. Może tak chce los, bo gdy mówisz, że szczęścia ze mną nie ma, znaczy to tylko jedno.
I choć boli mnie to przeokrutnie, może tak rzeczywiście jest. W końcu jesteśmy tylko ludźmi...

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Siatka smutku.

Ostatnio noszę przy sobie dodatkową siatkę smutku. Dodatkową, bo jedną miałam przy sobie już wcześniej. Los dał mi jednak po drodze jeszcze jedną, zupełnie za darmo. I tak sobie chodzę.

Świat wydaje mi się nieco inny, gdy noszę ten smutek. Nie mam swobody myślenia, działania. Ciągle trzymam te siatki. Nie mogę się też zatrzymać. A może mogę? Chyba się boję. Jeśli się zatrzymam to co wtedy? Smutek z siatki wyleje się na mnie i utonę? Może lepiej by było utonąć...sama nie wiem.

Strasznie się męczę, gdy tak idę. Niewygodne te siatki, wpijają mi się w dłonie. I chociaż bardzo tego nie chcę, wpadają wciąż nowe smutki, coraz cięższe.

Nie idę sama, obok idzie ktoś. Niby znajomy, ale jednak obcy. Też ma siatki. Pewnie niesie swoje smutki. 
Niby idziemy razem, ale dwiema oddzielnymi drogami. 


poniedziałek, 22 grudnia 2014

Pisanie posta to nie sprawa prosta!

Dawno mnie tu nie było. Ostatni post był....prawie dwa miesiące temu.

Tak sobie myślę, czym mogą być te niepełne dwa miesiące w porównaniu do całego życia. Jednak wydarzenia, które miały w tym czasie miejsce, można by rozłożyć na co najmniej pół roku...nie dziwię się, że jestem taka zmęczona.
Od czego tu zacząć...

W listopadzie przybyli teściowie. Pierwsza wizyta na obczyźnie u kochanej córki (mojej partnerki). Nie ukrywam, denerwowałam się trochę. Zastanawiałam jak to będzie, nie gościłam nigdy teściów. 
Rodzice mojej partnerki akceptują nas i traktują jak pełnowartościową parę (tak przynajmniej mi się wydaje), co jest dla mnie bardzo miłe i nie ukrywam, że cieszę się, że mnie tolerują. Wizyta krótka, bo tylko weekendowa, ale intensywna, obfita w polskie jedzenie, które przywieźli. Niestety wspaniała norweska jesienna pogoda nie zrobiła nam prezentu w postaci dnia ze słońcem, w dodatku ciągle padało. 

W związku z ich przyjazdem wspominałam początki mojego związku z K. Pracowałam wtedy u mojej mamy w sklepie monopolowym :P K. pracowała w jednej z firm, której produkty były u nas w sklepie. 
K. odpowiedzialna była za ich dostępność u nas i wielu innych sklepach.
Od razu wiedziałam, że to koleżanka "z tego samego podwórka". 

Pamiętam, że w głowie miałam straszny chaos. "Leczyłam się" wtedy z wieloletniej miłości do dziewczyny, która w gruncie rzeczy nie była tego warta. Ani dziewczyna, ani sama miłość. 
Pamiętam jak się wtedy czułam, gdy wiedziałam, że danego dnia K. przyjdzie do sklepu. Znacie motyle w brzuchu? Napewno znacie. Ja miałam całą kolonię. Udało nam się spotkać raz, później kolejny i kolejny...no i stałyśmy się parą.
Był moment, w którym zadałam sobie pytanie czy jestem pewna, że tego chce. Miałam, ciężkie do wytłumaczenia, przeczucie, że jeśli wejdę w ten związek to będzie się działo, ojj będzie, nie zawsze pozytywnie...
O ile wieloletnią miłość do poprzedniej dziewczyny mogłam wytłumaczyć zwykłą przyjaźnią, tu o przyjaźni nie było mowy. Moja mama dowiedziała się wtedy oficjalnie, że jestem z kobietą. Mój tata, brat, jego żona, moi przyjaciele...wszyscy dowiedzieli się wtedy, że jestem lesbijką. I co się wtedy stało? Cóż..nie było braw, gratulacji i imprezy ;) życie toczyło się dalej. 

Poznałam wtedy też obecnych teściów. Początkowo traktowali mnie z dystansem, zresztą z wzajemnością. Wiedziałam, że sytuacja jest trudna, że ojciec K., podobnie jak mój, nie akceptował w tamtym czasie naszego związku. Jakoś jednak się udało, od chwilowej rozmowy do rozmowy, początkowo w korytarzu ich mieszkania, później już na kanapie, na koniec przy kawce i ciastku przy stole. Jak to się stało? Nie wiem. Nie robiłam nic wbrew sobie, nie robiłam też nic wbrew im. 

Gdy jest między mną a nią źle, a ostatnio było bardzo źle...wracam wspomnieniami do naszych początków. Przypominam sobie ten czas, gdy nasza miłość stawiała pierwsze kroki. To jest moje koło ratunkowe, które rzucam samej sobie, gdy tonę w morzu złości i żalu, za wypowiedziane przez nią słowa i jej czyny. 

Szukam w sobie też spokoju i miłości w związku z nadchodzącymi świętami, które spędzimy w Norwegii, to już drugie Boże Narodzenie tutaj. My dwie i małe czarne pudełko z ekranem, które w magiczny sposób zmieści nasze rodziny, by dać nam chociaż na chwilę poczucie, że jesteśmy tutaj wszyscy razem. Chyba tęsknię...za rodziną, za przyjaciółmi, za Polską. 
Nie żałuję wyjazdu do Norwegii, ale teraz już wiem, że wraz z nim zaczęła się prawdziwa dorosłość. Ta zwyczajna, gdzie każdy pędzi za swoimi życiowymi celami, za pieniędzmi i Bóg wie za czym jeszcze. Tu nie ma miejsca na pomyłki i potyczki bez konsekwencji, tak by ktoś tego nie zauważył. 

Nie rozumiem też jeszcze jednego zjawiska, wraz z wiekiem ubywa mi nie tylko włosów, ale też przyjaciół. Obawiałam się, że jak wyjadę to może być tak, że kontakty się rozluźnią itd. Rzeczywiście, większość kontaktów się rozluźniła. Zobaczyłam też, ile kontaktów podtrzymywało się tylko dlatego, że to ja się odzywałam. Smutne. Mogłabym napisać, że to ich strata, ale czuję, że ja też coś tracę. 

Chaotycznie dziś na blogu. Zrzucam winę na chaotyczny przedświąteczny klimat.



środa, 5 listopada 2014

"Nigdy nie mów nigdy"

W październiku odwiedził nas mój tata. Przyjechał na 3 dni załatwić sprawy służbowe w Norwegii. Gdyby przeczytał to ktoś, kto zna mnie i zna mojego tatę, jestem pewna, że musiałby co najmniej usiąść :P

Jestem córką marynarza, który "obecny" był tylko przez połowę mojego życia. Drugą połowę spędził pracując na statkach, pływając po całym świecie i sprowadzając do Polski towary, które u nas były rarytasem w tamtym czasie. Dzięki owym rarytasom mój brat był ulubieńcem pań przedszkolanek, a później pań nauczycielek z podstawówki. Rarytasowy czar prysł, gdy brat pokazał swoje prawdziwe oblicze :P 
Ja miałam w domu lalki Barbie, klocki LEGO, jako pierwsza miałam rolki, zagraniczne słodycze, firmowe ciuchy itd. Czy miałam tatę? 

Zawsze powtarzałam, że wystarczy mi informacja, że tata jest, nawet jeśli nie w domu. Myślę sobie, z perspektywy czasu i zawodowego doświadczenia, jak ważne jest dla dziecka, by rodzic był, chociażby na odległość. Tata był na morzu 6 miesięcy w roku, drugie 6 był w domu. Jego powroty do domu dzielę w głowie na dwa okresy. Pierwszy trwał do momentu trwania mojej radości z jego powrotów do domu. Drugi zaczął się, gdy ja już dorastałam. Radość została zastąpiona niechęcią, niezadowoleniem i narzekaniem. Nie było to nieuzasadnione. Gdy lat miałam coraz więcej, coraz więcej też rozumiałam. 
Zauważyłam, jak z powrotami taty, zmienia się nasz system rodzinny. Mama staje się zupełnie inną osobą, a nasza codzienna rutyna zostawała wywrócona do góry nogami. Dlaczego? Bo wraca tata, bo wszystko podporządkowane było jemu. 
Mój tata ma silną osobowość, jest dominujący i stanowczy. Pamiętam, że jako dziecko się go bałam. On był jak skała, opowiedział się po jakiejś stronie i nikt, ani nic nie mogło go ruszyć. Reagował nerwowo na wszelkie nieprawidłowości, nie wybaczał błędów. Dla niego nie było "zaraz" ani "za chwile". Oczywiście nie był tyranem, nie znęcał się nad nami. Myślę, że był po prostu "daleko". Ciężko było mu zrozumieć, że dzieci dorastają, że gdy wracał z morza, ja byłam starsza o pół roku, czasem 7 miesięcy, a on wciąż widział we mnie dziewczynkę. A w okresie dojrzewania zmieniamy się przecież bardzo szybko. Tate omijały ważne wydarzenia w życiu rodzinnym. Ominęła go nawet (dla niego chyba najcięższe) śmierć jego mamy, a mojej ukochanej babci, która z nami mieszkała. Nie miał okazji się pożegnać...
Mój tata nie akceptował nigdy moich kolegów, kandydatów na chłopaków. Nie było ich wielu, jednak żaden nie był odpowiedni. 
O zmianie mojej orientacji tata oczywiście nie wiedział nic. Od paru lat w mojej rodzinie istniało powiedzenie, że tata "mniej wie to lepiej śpi". Nie mówiło mu się o sytuacjach problemowych, w sumie nie wiem czemu. Chyba dla świętego spokoju, żeby nie było awantury. Teraz myślę sobie, że to smutne, że tata nigdy nic nie wiedział, jego najbliższa rodzina tkwiła w zmowie milczenia...
Ja w zaparte twierdziłam też, że gdy mój tata dowie się o tym, że jestem z kobietą to mnie wykluczy z rodziny, wydziedziczy i inne takie. 
Gdy wyprowadzałam się z domu, by zamieszkać z moją obecną partnerką, nadszedł czas prawdy. Postanowiłam powiedzieć tacie jak planuję kontynuować mój żywot. Nie był zachwycony. Myślę, że nawet był zawiedziony. Nie krzyczał jednak, nie wydziedziczył mnie. Zamiast tego usłyszałam, że dzieckiem jego będę zawsze, ale związku z kobieta nie zaakceptuje. Nie chce jej widzieć u nas w domu itd. 
Minęły 4 lata i mój tata odwiedził nas w Norwegii. Przyjechał na 3 dni. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem spędziłam z nim tyle czasu. Nie pamiętam też, kiedy tak mnie zaskoczył. Te 3 dni zmieniły wszystko. Pomogłam mu załatwić sprawy, jadł z nami obiady, śmiał się i grał w karty. Z pełnym poszanowaniem dla naszego (mojego i partnerki) życia był tu z nami. Szok!
Teraz chętniej rozmawia z nami na skype, pyta co u nas, pyta co u mojej ukochanej. 
Co zmieniło jego myślenie? Może to, że przeprowadziłyśmy się do innego kraju hehe ;) A tak na poważnie to nie wiem. Mówi się, że czas pomaga, a 4 lata to duuuużo czasu. Może zobaczył, że dobrze sobie radzimy, że jestem szczęśliwa. Tata planuje nawet spotkanie z rodzicami mojej partnerki. Jej tata i mój pracowali w tej samej firmie, mają więc wspólne tematy. 
Nigdy tego nie mówiłam, ani nie pisałam, ale mam naprawdę fajnego tatę. Nie miałam po prostu okazji by go poznać :)


środa, 8 października 2014

Słowa, jak bomba atomowa.

Dziś parę słów o słowach, których wypuszczamy ustami setki w ciągu dnia. Rozmawiamy, gadamy, paplamy, żartujemy, komentujemy, negocjujemy, zastraszamy, grozimy, atakujemy - pisać by można tak w nieskończoność, bo
nieskończona jest przecież moc i znaczenie słów, nieskończony jest ich zasięg oraz pełna dowolność ich używania. 
Słownik języka polskiego podaje taką właśnie definicję:


1. «znak językowy mający jakieś znaczenie»
2. «wypowiedź ustna lub pisemna»
3. «obietnica złożona przez kogoś»
4. daw. «czasownik»

Niewinnie to brzmi. Słowa to nasze narzędzie codziennego użytku,  pozwala nam prowadzić rozmowy nie tylko ze sobą, ale stanowi klucz to świata zewnętrznego. To nasz narciarski ski-pass na stoku społecznego życia. Słowo to również moje narzędzie pracy. Nie są to testy psychologiczne i inne narzędzia pomiaru, pracuję przede wszystkim w oparciu o słowa.
Joseph Conrad powiedział kiedyś: 
"Daj mi właściwe słowo i odpowiedni akcent, a poruszę świat".

Dużo myślę ostatnio na ten temat, jaką moc mają słowa, oczywiście nie same w sobie, ale np. w połączeniu z osobą, którą kochasz. Bo oczywiście słowo samo w sobie mocy nie ma, to czynnik ludzki nadaje mu prawdziwy power. 
Czytasz napis na murze "kocham Cię" i myślisz sobie "oo jak miło", gdy jednak stoi przed Tobą ukochana osoba i mówi do Ciebie "kocham Cię", wtedy dopiero czujesz wpływ tych słów. 

Od razu przypomina mi się jak na studiach przeprowadzaliśmy badania. Z koleżanką sprawdzałyśmy, czy to, jak mówi się do chłopców i dziewczynek w przedszkolu, wpływa na kształtujący się stereotypowy podział ról w społeczeństwie oraz inteligencję emocjonalną. Przeprowadzałyśmy wywiady z nauczycielkami z przedszkoli, pokazując im zdjęcia (3 rodzaje; o charakterze pozytywnym, negatywnym oraz neutralnym). Nauczycielki otrzymały też informację, czy opisują zdjęcia małemu chłopcu czy dziewczynce. Badanie pokazało, że słowa są narzędziem kreującym naszą wrażliwość oraz rozumienie świata. Sposób wypowiedzi, o pozytywnie jak i negatywnie nacechowanych zdjęciach, zawierał więcej słów o znaczeniu emocjonalnym, w przypadku, gdy mówiono do dziewczynek. 

Ostatnio moja partnerka zafundowała mi serię słownych pocisków (o charakterze negatywnym:P ), z prędkością naboi wystrzeliwanych z kałasznikowa. Zdecydowanie poczułam, że jest to ostra amunicja. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Słuchałam tego co do mnie mówi, a mówiła (w moim subiektywnym poczuciu oczywiście) naprawdę okropne rzeczy, zupełnie nie współmierne z sytuacją jaka je wywołała.
Była zdenerwowana, nie mogła pohamować złości. Nie pamiętam już, czy się zdenerwowałam, ale pamiętam, że zastanawiałam się, skąd ona bierze te słowa. Dlaczego wypowiada je do mnie, wiedząc, że mnie rani? Dzień wcześniej mówiła, że mnie kocha, a w trakcie kłótni, jakby to nie miało znaczenia. Widziała też jak słowa, docierając do mnie, sprawiają, że jestem coraz bardziej smutna. Mimo tego nie przestała... 

Myślę, że dobór odpowiednich słów daje nam władzę, gdy widzimy, że przynoszą zamierzony efekt. A poczucie władzy dla wielu jest przecież bardzo pociągające. 
Uważajmy jednak, co i w jaki sposób mówimy do osób, które kochamy, ale też do obcych. To my jesteśmy snajperami trzymającymi słowne pistolety i decydujemy o zawartości naboi, podejmujemy decyzję o wystrzale.
A przecież pamięć jest selektywna, a łatwiej zapisują się w niej wspomnienia negatywne. 


sobota, 20 września 2014

Nasze stado. Poznajcie nasze zwierzaki :)

To jest nasz kot, nazywa się Puss. Wzięłyśmy ją z norweskiego schroniska. Jej właściciele oddali ją ponieważ kupili nowy dom i nie chcieli mieć już kota:]

Puss mieszka z nami od 3 miesięcy. Uwielbia wychodzić na dwór i jest wyjątkowo wyrozumiała w stosunku do naszego psa :)

Jest miłośniczką natury, poluje na myszy i małe ptaszki :)



Lukosława, dla przyjaciół Luka, zjawiła się w moim życiu w gratisie z K. ;)
Od razu bardzo się polubiłyśmy i traktujemy siebie jak członków rodziny. Jest najweselszym psem na świecie, jakiego znam :) miłośniczka mleka i polędwicy sopockiej ;)
Luka miała bardzo ciężki początek w Norwegii. Z Polski transportowana samolotem, w luku bagażowym.

Emocjonalny magiel.

Tak się czuję, jak w tytule. Jest sobota, a ja i moja głowa czujemy się jak świeżo wyprane w krochmalu i przeciągnięte przez magiel. 
Nie wiem czy to konsekwencje przedwczorajszych naszych kłótni, moich i K., czy to może ogólne zniechęcenie brakiem pracy i brakiem zajęcia.

Przedwczorajszy post był następstwem dziwnych zbiegów okoliczności...
Gdy wstałam w środę rano, było ok. Jak zwykle obudziłam się o tej samej godzinie co K., poprzytulałyśmy się chwilę, a ja wspominałam poprzedni wieczór, gdy udało mi się przenieść moją kobietę we wspaniały świat przyjemności, intymności i erotyki, by doprowadzić ją do najwyższego stopnia zadowolenia :) 
Dwie godziny później rozpętał się jednak istny "lesbo- dramat" -> jak czasem mawiam na problemy w związkach homoseksualnych, między kobietami. Chociaż może są to typowe problemy dla wszystkich par, nie wiem. 

Jako, że postanowiłam na dobre zająć się sprawami pracy jako psycholog w Norwegii, musiałam uporządkować dokumenty i przygotować je do wysłania do autoryzacji, bym dostała potwierdzenie od norweskiego urzędu o ważności mojego wykształcenia.
W związku z tym nie udało mi się wyjść po K. rano, gdy wracała z pracy. Nie jest tak, że jest to mój obowiązek, jednak często wychodzę jej na przeciw, gdy wraca z pracy, by było jej miło. Dziś tego nie zrobiłam, a dziś ona oczekiwała, że tak się stanie. Niestety nie poinformowała mnie o tym.

Gdy zobaczyłam smsa, informującego mnie o tym, że miło by było, gdybym po nią czasem wyszła, zrobiło mi się przykro. Zawsze robi mi się przykro, gdy oznajmia mi niezaspokojone potrzeby lub życzenia w taki sposób, jakbym nigdy nic z tych rzeczy nie robiła. A przecież dzień wcześniej wyszłam jej naprzeciw jak wracała z pracy, zrobiłam masaż i dałam możliwie największą rozkosz z mojej strony...
Zadzwoniłam do niej i po głosie słyszałam wyraźne zniechęcenie, wymieszane z nutką obrazy. Postanowiłam jednak nie nastawiać się negatywnie. Przywitałam ją tak jak zwykle, czułam jednak, że coś jest nie tak. Zaczęłyśmy rozmawiać. Ostatnio kieruję się zasadą, że skoro nie chcę się kłócić, to postaram się do owej kłótni nie doprowadzić. Niestety, aby do niej nie doszło, potrzebna jest współpraca dwóch frontów. U nas tego brakuje. Tak długo jak ja jestem spokojna, K. odzywa się prowokacyjnie. W momencie, gdy moja cierpliwość się kończ i informuję ją o tym (zwykle jestem już wtedy na granicy spokoju i złości), z ust K. wylewają się słowa, które jak upierdliwe komary, próbują Cię kąsać, a to z jednej strony, a to z drugiej. Gdy już nie wytrzymam i wybuchnę, z K. jakby uchodzi powietrze. Jakby od razu cała złość jej uleciała, w momencie, gdy ja wskakuje na jej najwyższy level. Ciężko nam się wtedy dogadać, ja jestem zła i z trudem myślę racjonalnie...padają słowa, których później żałuję itd.

Tak tez było w ową środę. Zastanawiam się teraz, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Nie byłam w wielu związkach heteroseksualnych, jeszcze mniej było moich związków homoseksualnych. Jest to mój pierwszy związek, poważny na tyle, by planować wspólną przyszłość...mimo iż mam już swoje lata...Chciałabym, żeby takie drobne sprawy nie wpływa na mnie tak silnie. Przecież to była drobnostka. A jednak rozpętała burzę. Jak się okazało, też jestem niezłym zapalnikiem do lesbo-dramatów.

Takich drobnostek było mnóstwo w historii naszego związku, na tyle dużo, że ze dwa razy podczas bardzo poważnych rozmów, resetowałyśmy listę zapamiętanych boleści. Może dlatego spadła mi już odporność.

Mi się teraz marzy bycie, tak po prostu. Chciałabym z K. pobyć w związku, pożyć, bez analizowania, bez pretensji typu "nie zrobiłaś tego albo tamtego". 
Ciekawa jestem jak to wygląda w innych związkach. Może ktoś się kiedyś tu podzieli swoim doświadczeniem :)

czwartek, 18 września 2014

Sratatata.

Wydarzenia dnia codziennego nie pozwalają mi na kontynuacje arcyciekawej trylogii o podróży do Polski. 

Swój stan określiłabym jako: sił brak. Po opisywanym wcześniej odświeżeniu i mobilizacji ślad zaginął. Może ktoś widział moją mobilizację, chętnie odzyskam.

Nie wiem już czy to ja jestem wariatką, pewnie tak. Napewno tak. Jak byłam na studiach (a studiowałam psychologię), odnajdywałam w sobie mnóstwo symptomów przeróżnych chorób psychicznych. Któreś z nich musiały być trafne. 

Nie chce mi się nawet pisać. Nie chce mi się nic. 

sobota, 13 września 2014

Po Gościach. Po pobycie w Polsce. Po przelocie z psem. Część II.

Tak się złożyło, że 1 września, wraz z odwiedzającymi nas znajomymi, leciałam z wizytą do Polski. Moim głównym zadaniem było przygotowanie naszej suczki do transportu do Norwegii. Razem z nią wracałam po tygodniu do Kristiansand. To wydarzenie zasługuje jednak na osobnego posta.

Czas na część drugą. Po pobycie w Polsce.

Mieszkamy nie daleko lotniska. Droga autobusem zajmuje niecałe 10 minut. Samolot wylecieć miał o 8.45. Mamy szczęście, że jest bezpośrednie połączenie z naszego miasta do Gdańska, w dodatku są to tanie linie. Bilet kupić można w naprawdę dobrej cenie, a przy odpowiednim wyprzedzeniu trafić się może świetna oferta :) Niestety godzina wylotu nie zbiega się jednak z żadnym autobusem jadącym od nas, by pojawić się na lotnisku w odpowiednim czasie :/ Ja wyjechałam samochodem z K., która wcześnie zaczynała tego dnia pracę. Nasi Goście zmuszeni byli do ponad 30 minutowego marszu na lotnisko :/ Z tego miejsca chciałabym też wszystkich przestrzec...jeśli lecicie tanimi liniami ZAWSZE DRUKUJCIE KARTĘ POKŁADOWĄ. Ja to zaniedbałam i za wydrukowanie karty pokładowej zapłaciłam więcej niż za swój bilet :P w dodatku musiałam być na lotnisku wcześniej...

Na lotnisku w Gdańsku byliśmy o czasie. W Polsce nie byłam 7 miesięcy. Dla jednych to dużo, dla innych mało. Dla mnie było to sporo. Cieszyłam się na ten przyjazd pomimo świadomości problemów rodzinnych (o których rozpisywać się nie będę). Stęskniłam się bardzo za przyjaciółmi. Zawsze wydawało mi się, że doceniam rzeczy drobne, które w połączeniu ze sobą, składają się na ogólną całość, czyli moje zadowolenie z życia :) w Norwegii doceniałam każdy szczegół, cieszyłam się każdą chwilą, by moc przetrwać momenty trudne. Wciąż jednak czegoś mi brakowało. Nie potrafiłam zwerbalizować, co to mogło być.

Zatrzymałam się u moich rodziców. Mój pokój bez zmian, odkąd się wyprowadziłam. Może porządek większy, ale to zasługa mojej mamy. Zawsze, gdy wracam do domu rodzinnego i jestem w moim pokoju, czuję spokój. Odkąd pamiętam, było to moje miejsce na Ziemi. Całość zaaranżowana była tak, by czuć się swobodnie, bezpiecznie i przytulnie. Mój pokój zawsze pełen był Gości :) ale to też w związku z lokalizacją mieszkania :P centrum miasta ;)

Wiem, że żyjemy w czasach postępu cywilizacyjnego, że jest Skype, internet, telefony komórkowe, facebook. Jestem na bieżąco z wydarzeniami życiowymi rodziny czy przyjaciół. Rozmawiam z nimi codziennie. Dlatego też, gdy spotkałam się z moim przyjacielem (znamy się 23 lata) nie rozmawialiśmy za dużo o tym co nas "gryzie", a skupiliśmy się na spędzeniu czasu ze sobą. Tego chyba własnie nam brakowało, zwyczajnego - tak jak kiedyś - posiedzenia razem, obejrzenia filmu czy wymiany zdań na temat gier na telefonach, w które obecnie gramy.
Tak samo było z rodzicami, nie rozmawiałam z nimi za dużo, jednak wspólne poranne picie kawy czy wspólny obiad okazał się być tym czego mi było trzeba. Przypomniałam sobie jak bardzo stadnym zwierzęciem jestem. Zrozumiałam, że większość moich wewnętrznych rozterek wynikała z niedostatku czynnika ludzkiego, obecnego wokół mnie. Jesteśmy w Norwegii z K. same, nie mamy jeszcze znajomych w stylu "towarzysze życia". Wolny czas dzielimy między siebie, ale może czas coś zmienić.

W ciągu tygodnia, gdy byłam w Polsce, udało mi się też zorganizować spotkanie znajomych z czasów liceum. Nazywaliśmy siebie wtedy "ziomki", a nasze spotkania "ziomkowymi spotkaniami" hehe. Nie widzieliśmy się w tym składzie może 2-3 lata. Okazało się, że dwie osoby już po ślubie, z czego jedna prawie się już rozwiodła. Jedna jest mamą od 16 dni i wygląda tak rewelacyjnie, że po prostu nie da rady nie zazdrościć. Inna - po Akademii Sztuk Pięknych - zmienia branże na ekonomię (świat zabija artystyczne dusze). Inna jak zwykle, a trwa to już od jakiegoś czasu, nie mogła przyjść bo coś tam. 
Siedziałam i patrzyłam na nich wszystkich. Ząbek czasu nie oszczędza nikogo i powoli przygryza nas;) Jednak nasze rozmowy...te same, co sprzed paru lat. Jakby się człowiek w czasie cofnął. Żarty, opowieści i wspomnienia. Poczułam ulgę, ziomki pozostały dalej takie same :)

Dobrze było przylecieć na chwile do domu rodzinnego. Sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Wcześniejsza wizyta znajomych i podróż do Polski postawiły mnie do pionu. 

środa, 10 września 2014

Po Gościach. Po pobycie w Polsce. Po przelocie z psem. Część I.

Uff...cóż to były za intensywne 3 tygodnie! Zaczynając od przybycia, wcześniej opisanych już, Gości, do których dołączyli kolejni Goście, później mój tygodniowy pobyt w Polsce, na koniec powrót do domu z naszym ukochanym pupilem (psem), którego zabrać do Norwegii planowałyśmy już długo. 
Od czego tu zacząć...może po kolei.

Najpierw "Po Gościach."

Goście byli u nas 10 dni :) przyleciała koleżanka z mężem, którą znam pięć, może sześć lat. Tak się składa, że dorzuciłam swoje 5 groszy by wspomóc jej znalezienie owego wybranka życia. W trakcie ich pobytu przylecieli kolejni znajomi :) obie pary z rocznym stażem małżeńskim.
Parę dni przed ich przyjazdem pierwszej pary miałam z moją partnerką ciężki czas, bardzo ciężki. To było 100 ton ciężkiego czasu, a ja nie wiedziałam już gdzie mam się łapać i podpierać by to wszystko unieść. Kłóciłyśmy się często, a ja z każdą kłótnią coraz poważniej myślałam o rozstaniu. Nie chciałam tego, ale nie potrafiłam już znaleźć innego rozwiązania. Denerwowała, ale też smuciła, mnie myśl porażki, łączy nas przecież miłość, a my rozrywałyśmy ją na strzępy i wplątywałyśmy w gierki słowne, sprawiając, że z każdym dniem traciła na wartości.
Gdy konflikt miedzy nami był już mocno zaogniony zjawili się Goście. Wtedy coś się zmieniło. W naszym domu zapanowała przyjazna atmosfera, którą wypełniły hałasy, śmiech, po prostu ludzie. 
Zrozumiałam wtedy, że tego nam brakowało, ludzi. Brakowało nam ludzi do porozmawiania, do pobycia z, do pożalenia się czy też zapytania o radę. Jaką ulgę poczułam, gdy opowiedziałam koleżance o moich awanturach z K. (ha! tajemniczy skrót dla mojej partnerki ;) ), a ona powiedziała, że mam się nie martwić, opowiedziała o tym, jak układa się miedzy nimi. Okazało się, że nie jest wcale inaczej niż u nas. Pomimo tego, że są w związku heteroseksualnym, to problemy podobne. Wiem też, że to żadne odkrycie, że wszyscy mamy podobnie. Dla mnie, w tamtym momencie, było to odkrycie na wagę złota. 
Bardzo potrzebny mi był punkt odniesienia, zagubiłam się w samotnych analizach, w poszukiwaniach sposobów działania i drogach rozwiązania konfliktu. 
Nie lubię porównywania się do innych, jednak w tym wypadku było mi to bardzo potrzebne. Myślę sobie, że w trakcie pobytu w Norwegii obie zdziczałyśmy trochę. Miałyśmy seria zadań do wykonania, poszczególne "levele" emigracji do zaliczenia. Stres, obcy język, brak pracy, później za dużo pracy...ze mną i moją partnerką jest chyba jak z kumulacją w Totolotka. Jeśli po drodze nie przejawimy celnych zachowań (nie trafimy "6" w wachlarzu emocji tej drugiej), następuje kumulacja, która trwa, trwa i trwa. Ostatecznie pada "6", zwykle jednak za późno, a "wygrana" z kumulacji nie zalewa nas milionami złotych i radością , a milionami złych słów i smutkiem. 
Złe emocje rozgonili Goście. Przywrócili stabilizację. Pomogli docenić to co już mamy, przede wszystkim pomogli docenić, że mamy siebie nawzajem. 
Jak to się stało? Nie wiem. Wspólnie spędzony czas, rozmowy i po prostu bycie razem pozwoliły nam znów doceniać siebie. Moją K. kocham tę samą miłością, ale z nowym powiewem świeżości :) 

Wiedziałyśmy też, że po pobycie Gości ja lecę na tydzień do Polski i czeka nas rozłąka, której nie lubimy bardzo, nawet w czasie najbardziej zaognionych kłótni. 

Naszym przybyszom z Polski podziękować muszę nie tylko za reanimację związku, ale też za przepyszne 4 dni z daniami z norweskich grzybów (wszyscy przeżyliśmy czyli jeść można), za odkrycie nowych szlaków spacerowych, za czarowanie nad wspólnym "kotłem" w kuchni (podziękowania dla żeńskiej części). Mam nadzieje, że udało im się odnaleźć u nas spokój i relaks. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Goście. Goście. Goście.

18 sierpnia minęło 11 miesięcy odkąd jesteśmy, z moją partnerką , w Norwegii.
Te 11 miesięcy to było naprawdę coś...pod wieloma względami...ale dziś akurat nie będę dzielić się tym, a napiszę jak bardzo cieszę się, że odwiedzili nas pierwsi znajomi z Polski :)

Człowiek wyjeżdża ze swojego kraju, obrażony, a to na sytuację gospodarczą, sytuację polityczną, sytuację zawodową...można by wymieniać i wymieniać. 
Wyjeżdża człowiek za pracą, pieniędzmi, lepszym życiem. 

My wyjechałyśmy ze względu na wszystkie sytuacje razem wzięte. Czasem w głowie określam to, może troszkę haniebnie, ucieczką od polskich problemów, których było nie mało. Tu znalazłyśmy pożądany spokój od polskich dylematów oraz cały worek norweskich rozterek.

Wraz z naszą "ucieczką" zostawiłam w Polsce mój cały "dobytek przyjaźniany".
Najlepsi przyjaciele i rodzina zostali na "starych śmieciach". 

Wiedziałam, że będę tęsknić. Myślałam jednak, że będzie trochę łatwiej. Gdy jesteś człowiekiem stadnym, a ja zdecydowanie do takich należę, nie jest łatwo, gdy zostaje się sam. Ja nie byłam całkiem sama, miałam moją partnerkę oraz koleżankę, Norweżkę, do której przyjechałyśmy. Nie jest to jednak to samo, co przyjaciele, których znasz od lat, którym powiesz, że jest źle, a oni znają Cie na tyle, że wiedzą jak pomóc.

Odkryłam też, chociaż to pewnie nie Ameryka, że wraz z wiekiem coraz trudniej o nowe znajomości. Ludzi są nieufni, ja jestem nieufna.  
Na obczyźnie Rodacy nie są też za bardzo życzliwi. Nie mogę tego napisać o wszystkich Rodakach, bo nie znam ich aż tylu, ale tych których poznałam, zdawali się upatrywać w kontakcie ze mną tylko korzyści dla siebie. I tak np. dwóch znajomych Polaków nie utrzymuje z nami kontaktu, ponieważ nie udało im się nas "poderwać". Jeszcze inni każdą uzyskaną na nasz temat informację wykorzystywali przeciwko nam. I jak tu swobodnie rozmawiać. 

Dlatego niezmiernie cieszy mnie fakt, że przed nami polska fala odwiedzin. 
W trakcie obecnego pobytu znajomych przyjadą jeszcze jedni, później kolejni i kolejni. 

piątek, 15 sierpnia 2014

Napięcie przedmiesiączkowe kontra seks.

Jest taki tydzień w miesiącu, którego szczerze nie lubię. Myślę, że nie jestem w tym sama. Mówi się wtedy, że "przyjechała ciotka z Ameryki"(nigdy nie rozumiałam czemu akurat z Ameryki) czy też "mam okres". 
Ponoć mówi się również:
- "wylądowałam na Księżycu" (tego określenia, podobnie jak Ameryki, też nie rozumiem)
- "komuniści w letnim domku" (to chyba mój faworyt :D ponoć wprowadzone przez Norwegów)
- "przyszły złe dni" (zdecydowanie rozumiem negatywne nacechowanie).

Niestety, na powtarzalność tego tygodnia w każdym miesiącu nie mam wpływu.
Nie ja decydowałam bowiem, czy urodzę się chłopcem czy dziewczynką. 
W związku z tym, doświadczam co miesiąc wspaniałego daru natury, jakim jest miesiączka. 
Postanowiłam jednak nie żalić się na towarzyszący temu ból, ogólne "rozmemłanie" i brak energii (moja mama uważa, że "to przejdzie po pierwszym dziecku", pożyjemy - zobaczymy).
Skupię się na dwóch, może trzech, dniach poprzedzających nadejście miesiączki. 
Jest to czas, kiedy zmieniam się z "normalnej ja" w podirytowanego gremlina, któremu nic nie pasuje. Też tak macie?
To co nasze hormony wyprawiają z naszym mózgiem jest naprawdę godne podziwu. Nagle, ze spokojnej, opanowanej i przede wszystkim uśmiechniętej osoby zamieniam się w potworka, który musi każdą rzecz zrobić sam (bo tylko tak będzie zrobione najlepiej). Drażni mnie dosłownie wszystko. WSZYSTKO.

Na co dzień nie mam problemu ze złością, ale te kilka dni przed "komunistami w letnim domku" to dla mnie prawdziwa mordęga. Nie zwykłam wybuchać na innych, ale w tym czasie bywam wyjątkowo waleczna oraz zaczepna ;)
Szukam wtedy przysłowiowego "guza". Ostatecznie nabijam go sobie w kłótni, które zwykle towarzyszą nam w trakcie trwania tego szalonego wymysłu natury.
Bo przecież nie tylko ja jestem kobietą w tym związku, a biologia nie oszczędza prawie nikogo jeśli chodzi o przystosowanie do procesu rozmnażania.
To oznacza dwie wojownicze księżniczki, targane emocjami, tylko dlatego, że taka już kolej rzeczy. Trudno bowiem to powstrzymać. 
A jeszcze trudniej zsynchronizować. Pół biedy (jak to mówi mój tata) jeśli występowałoby to w tym samym czasie, jednak zdołałyśmy się zsynchronizować tylko do momentu, w którym jedna z nas kończy miesiączkę, a druga zaczyna (czy to zbyt dużo informacji wypuszczonej swawolnie w internet?). Nie jest łatwo.

Jest jeszcze seks, lubiany chyba przez wszystkich, a przeze mnie uwielbiany. Tak, uwielbiam seks. Zwłaszcza z moją partnerką. Bo czy można być bliżej? Czy można osiągnąć większą przyjemność, niż ta w trakcie kochania się? Gdy czujesz, że twoje ciało unosi się w rozkoszy, a zawdzięczasz to osobie, którą kochasz. Kochać mogłabym się ciągle, wszędzie i chyba miałam tak od zawsze.
To, czego doświadczam bardzo często podczas napięcia przedmiesiączkowego, to wzmożona ochota na kochanie się z Nią. 
Gdy się kłócimy, czuję rosnące napięcie wewnątrz.To nie tylko złość, to jest też przeogromne pożądanie. Mogłabym rzucić ją na łóżko, zedrzeć z niej ubranie i dać jej tyle rozkoszy, ile mam siły. Czy spróbowałam kiedyś? Nie. 
Czy spróbuję? Pewnie tak, muszę tylko wyczuć moment :P

Przeklęta ciotka z Ameryki zabiera nam, parze homoseksualnej, dwa razy więcej dni na uprawianie miłości, niż przeciętnej parze heteroseksualnej. 
Ahh utrudnień w byciu lesbijką nie ma końca...

Na koniec ciekawostka. Okazuje się, że istnieje hipoteza, która mówi o tym, iż to właśnie kobieca menstruacja i nieprzyjemny widok z nią związany, przyczyniły się do wynalezienia ubrania. Kobiety chciały zakryć niezbyt estetyczny widok. Matka natura wtrąciła zatem swoje 5 groszy do genezy powstania kolejnego odwiecznego problemu kobiety..."co ja mam na siebie włożyć?!". 




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Zwierzęce instynkty.

Na blogu widnieje napis...ONA I ONA (no i pies).

Zdałam sobie jednak sprawę, że nie jest to najlepszy tytuł na obecną chwilę. Powinnam była napisać ONA I ONA (no i kot). Ponoć kot i lesbijka to bardzo znany skład. Czy to prawda? :)

Wspominałam już o naszej emigracji do Norwegii (mam nadzieję, że znajdę tutaj miejsce na opisanie i tego wydarzenia z naszego życia). Wyemigrowałyśmy we wrześniu zeszłego roku (kurcze, to już prawie rok!). 

Gdy poznałam moją drugą połowę i zdecydowałyśmy się być razem, ona była w pakiecie z pieskiem. Bardzo słodkim kundelkiem, którego znalazła jadąc ulicą na odludziu. Zwierzęta uwielbiam od dziecka więc szybko pokochałam tego małego urwisa. Może dlatego, że wychowywana byłam w domu, w którym zawsze było zwierzę. Wprawdzie nie trzymaliśmy konia, krowy ani świni, ale był pies, królik i cała masa chomików.

Chomiki...z nimi wiążę się dość nietypowa historia związana z moim pierwszym biznesem jaki założyłam wraz z przyjacielem gdy mieliśmy po 10 i 12 lat :) Ja miałam pięknego chomiczka o imieniu Pysio, przyjaciel miał chomiczkę o imieniu...nie pamiętam jakim ;) Często nasze chomiki spotykały się w jednej klatce ;) po paru tygodniach tworzyły już sporą chomiczą rodzinkę, a my sprzedawaliśmy nowo narodzone chomiki (nie od razu oczywiście) do zaprzyjaźnionego sklepu zoologicznego, skąd (oswojone wcześniej przez nas) trafiały do nowych właścicieli. Muszę przyznać, że był to opłacalny biznes. Nie trwało to jednak długo, mieliśmy wyrzuty sumienia, że wykorzystujemy biedne zwierzęta ;) mam jednak teorię, że to właśnie "rozwiązłe życie" chomików wydłużyło ich żywot do 3,5 roku (standard to ponoć 2 lata).

Wracając jednak do psa...Luka, bo tak wabi się nasza suczka, mieszka obecnie z rodzicami mojej partnerki. Nie miałyśmy możliwości zabrania jej ze sobą od razu. Teraz jednak, gdy mamy już mieszkanie i możliwości, planujemy przeprowadzić ją do nas. 

Fakt, że Luka nie mieszka jeszcze z nami, nie jest przyczyną dla której uważam, że tytuł bloga nie jest odpowiedni. 
Otóż mamy teraz kota. Historia owego kota jest taaaak długa, że ograniczę się tylko do tego, iż mieszka z nami ponieważ w schronisku, do którego trafiła, nie było już dla niej miejsca. Kot znał nas wcześniej, więc adaptację przeszła bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że wymusiła na nas wypuszczanie jej na dwór przez okno. Nie ukrywam, stresowałam się bardzo, że się zgubi bo nie zna okolicy, że zawiśnie na obroży na drzewie, że przejedzie ją samochód, że porwie ją jastrząb albo UFO :P 
Kot jednak wraca zawsze, nie zawsze sama. Ostatnio przynosi ptaki. Jeszcze żyjące ptaki. Czytałam na ten temat w internecie i wszyscy mówią jednoznacznie: "zwierzęce instynkty". Krzyczę, mówię, że to złe, a kot dalej swoje. Musi, po prostu musi.

Ludzie też czasem po prostu muszą. Tam, gdzie brak jest kultury i świadomości, dużo miejsca znajduje ludzka zwierzęca natura (nazwana przez nas samych chamstwem). Bronią się, gdy nie rozumieją. Atakują, gdy czują zagrożenie. Czasem to rozumiem, czasem mnie to smuci, innym razem po prostu się śmieję.



poniedziałek, 28 lipca 2014

Wyobrażenia i oczekiwania.

Kiedy byłam dzieckiem uwielbiałam oglądać filmy. Do tej pory lubię, ale pamiętam, że wtedy naprawdę zapatrywałam się w nie i ginęłam w świecie fantazji bijącej z ekranu telewizora lub komputera.
Miałam chyba z 10, może 12 lat, kiedy tata zapytał mnie czy chcę, abyśmy założyli telewizję kablową? Pamiętacie jak wchodziła na rynek? To dopiero było, 30 kanałów, w dodatku w kilku językach, nie tylko po polsku.
To otworzyło mój świat na film, program telewizyjny znałam na pamięć, oglądałam filmy wszystkie, te warte i nie warte uwagi. 
(na podwórku nie było dziewczynek, zwykle bawiłam się z chłopakami, a oni przeważnie żyli w innym świecie ;) ) 
Nauczyłam się odróżniać dobre kino od złego. Były filmy, po których nie mogłam otrząsnąć się nawet przez kilka dni. 
Czasem potrafiłam nie słyszeć dzwoniącego telefonu, wołającej mnie mamy z drugiego pokoju. 
Ktoś może pomyśleć, że było to niezdrowe. Uważam jednak inaczej. 
Moi rodzice nie poświęcali mi za dużo uwagi jeśli chodzi o przygotowanie do życia w świecie, pełnym ludzi różnych, przyjaznych i nieprzyjaznych. A ja byłam ciekawa świata, znalazłam więc sposób na poznanie go. 

Następnie przyszedł internet. O korzyściach z tym związanych nie muszę chyba pisać.
Wciąż jednak chodziłam do kina, uwielbiałam to. Były filmy, które widziałam w kinie po 3 razy...a bo chciałam bardziej zrozumieć fabułę lub podobała mi się historia miłosna, lub po prostu grała jakaś seksowna aktorka.
Od tamtego czasu minęło sporo lat. Filmy wciąż uwielbiam oglądać, ale nie pochłaniam ich tak jak kiedyś. Dlaczego?

Ciężko obrać to w słowa. Myślę, że świat mnie zawiódł.
Mam 29 lat i teraz to widzę. Wartości takie jak przyjaźń czy miłość, więzy rodzinne, giną, gdy na scenę wchodzą pieniądze. 
Ktoś może powiedzieć, że byłam naiwnym dzieckiem, które uwierzyło w bajki z telewizji.
A tymczasem nauczyłam się, że rodzina jest najważniejsza. O przyjaciół trzeba walczyć bo samotność to straszna męka. Nauczyłam się przepraszać oraz być szczera. Nie znoszę kłamać osobie, która kocham, wolę ją rozzłościć, ale powiem prawdę.
Nauczyłam się kochać miłością, która nie pojawia się i znika, a jest stała. Niezmienna. Nauczyłam się wybaczać, patrzeć na tzw. większy obraz w sytuacjach. 
Szanuję i pielęgnuję miłość, bo cóż nam bez niej. 
I może brzmię jak kaznodzieja...i pewnie po dupie od życia dostaję jak klasyczny kaznodzieja :P 
Mam prawie 30 lat i zaczynam się zastanawiać co dalej, czy warto dalej wierzyć w to wszystko. Zaczynam się zastanawiać czy rzucić się w wir globalnego postępowania, pogoni za pieniędzmi, za pracą, za dobrobytem, za własnym ja, które na tle innych musi być najlepsze, najpiękniejsze.

Oznaczałoby to odcięcie połowy siebie. Może warto. Może wtedy boleć będzie mniej. 
 


wtorek, 22 lipca 2014

Weekendowy dramat.

W niedzielę pokłóciłyśmy się tak bardzo, że prawie się rozstałyśmy. Oczywiście zaczęło się od jakiejś bzdury, która nabrała nagle globalnego znaczenia dla naszego związku, który w jednej minucie stracił na wartości więcej niż akcje na giełdzie papierów wartościowych w trakcie potężnego kryzysu.
Nagle nic już nie było ok. Na nic nie było już siły. Żadna z nas nie miała na nic ochoty.

*** 
Z zawodu jestem psychologiem dziecięcym, co sugerować by mogło rozsądne i ukierunkowane myślenie. Jeśli chodzi jednak o mój związek...gdy się zdenerwuję...często później bardzo żałuję słów, które powiedziałam. Oczywiście analiza przychodzi, zawsze da mi jednak szansę najpierw porządnie się wkurzyć i wykrzyczeć słowa, w które tak naprawdę nie wierzę, ale wypowiedzenie ich w tym konkretnym momencie wydaje się mieć sens.
***

Gdy wykrzyczałam się ja i wykrzyczała się Ona, wyszłam z domu. Chwyciłam tylko telefon i słuchawki. 
Mam taki nawyk, może nie do końca przyjemny dla tej drugiej osoby, ale gdy widzę, że zaczynamy obrzucać się naprawdę przykrymi słowami, wychodzę. Chyba dlatego byśmy miały mniej słów, za które później przepraszamy. 

Poszłam na plaże. Nie było prawie nikogo, tylko ja, słońce, woda. Spokój, głos szumiących fal i mewy, krzyczące co jakiś czas swoim piskliwym głosem.
Położyłam się na trawie. Zamknęłam oczy. Gdy je otworzyłam płynęły już łzy. 

Ostatnio często się kłócimy. Napięcie jest ogromne, z byle powodu powstaje kłótnia i nagle ważą się nasze losy - "być czy nie być razem". Wieczorem kładziemy się spać czule tuląc, rano walczymy ze sobą jak dwa tygrysy. 
Często nie mam siły już analizować, rozumieć, odpuszczać. 
A przecież jesteśmy tu, same, daleko od domu. Powinnyśmy stanowić dla siebie oparcie. - myślałam sobie.

W mojej duszy toczyła się walka. Na polu bitwy głos "za" stawał do boju z głosem "przeciw". 
Ona dzwoniła do mnie kilka razy, pytała gdzie jestem, czy wracam, co z nami.
Spytała też, jak mogę leżeć na plaży i się opalać, że to nie fair. 
I wtedy stało się coś czego się nie spodziewałam...wstałam, zebrałam się i wróciłam do domu. 
Powiedziałam, że to koniec. Gdy tylko słowa te opuściły moje ciało i wyleciały w powietrze, zrobiło mi się nie dobrze. Ona nawet nie protestowała. Wyszła z pokoju.
Poszłam do łazienki, rozebrałam się, weszłam pod prysznic i odkręciłam wodę. 
Czułam, że płuca mają za mało miejsca w klatce piersiowej, by nabrać powietrza. Znów płakałam. Usiadłam, a woda lała się na mnie. 
Po chwili do łazienki weszła Ona. Otworzyła kabinę prysznicową. 
Poprosiła bym nie odchodziła od niej, ja powiedziałam, że tak naprawdę nigdzie nie chce odchodzić.
Rozebrała się i dołączyła do mnie. Mocno się przytuliłyśmy.

Kocham ją. Kocham ją tak mocno, że czasem się tego boję. 




czwartek, 17 lipca 2014

Poranne wstawanie.

Miało być od podstaw, opisanie drogi, którą przeszła by być tu gdzie jestem teraz. Taki miał być mój blog. Jednak życie nie pozwala mi kontynuować wspomnień :P

Jest 7.43 rano. Ja mam wolne, ale moja druga połowa wstała rano i poszła do pracy.
Mamy taki układ, że jak nie pracuję to wstaję z Nią, robię kanapki do pracy i kawę. Oznacza to, że prawie codziennie wstaję około 7.00. Dodam, że jestem śpiochem :P wspominałam też, że mam wolne? :P
Ehh...robię te kanapki rano, bo nie raz serce mi się ściskało, że ja wyleguję się w łóżku a Ona idzie do pracy. A jesteśmy w Norwegii od niedawna, potrzeba nam pieniędzy itd. 

Dziś był ten dzień, kiedy poprosiłam o to, by kupiła sobie jedzenie na mieście. Nie miałam siły wstać :P niewidzialne ręce przytrzymywały mnie bym nie wstała, a kołdra nagrzewała się bardziej niż zwykle, otaczając mnie ciepłem. 
To był jeden z tych poranków, gdy sen jest tak wspaniały, że marzysz aby być w jego krainie przynajmniej jeszcze...na wieczność :P 

Nie udało się. Pomysł z kupieniem jedzenia na mieście się nie spodobał, postanowiła sama sobie przygotować kanapki. Nie wspomniała o tym, że postanowiła przy okazji pobić rekord głośności w przygotowywaniu jedzenia. Stukało wszystko, zamykane szafki, wyciąganie naczyń, przygotowywanie kawy...a drzwi od sypialni otwarte.
Nie wytrzymałam...wstałam. Wiedziałam, że już nie zasnę. 
Też tak macie rano?
Wyszłam z sypialni. Patrze na Nią, widzę zmęczenie i widzę, że się denerwuje. Zwykle, gdy jest zmęczona, jest zdenerwowana. Siedzi wtedy z Ipadem, jej policzki są lekko zarumienione, jakby twarz chciała zasygnalizować, że wewnątrz ciśnienie jest nieco wyższe, niż dopuszczalne ;)
Postanowiłam zrobić kanapki (które stały się już chyba zwyczajem ponieważ od paru razy nie otrzymuję już nawet dziękuję:P ). 
Postanowiłam się nie zdenerwować. Postanowiłam po prostu być. Być z nią w tym poranku. Z największym nerwusem na świecie. Ale moim nerwusem. 
Wiem, że dziś ona ma taki dzień, innym razem może to ja wstanę lewą nogą.

I może w tej historii nie jest nic niezwykłego, ale chciałam się nią z Wami podzielić. 

Rano bywam grymaśna, zaspana, nie do końca w kontakcie z rzeczywistością - rano zdecydowanie nie jestem sobą :P ale dziś jakoś tak poszło. 

Jakie są Wasze poranki? 

środa, 16 lipca 2014

Pani, która łamie nożyczki :)

Często zastanawiałam się jak to się stało, że wole kobiety niż mężczyzn. 
Jako, że z wykształcenia jestem psychologiem, analiza wewnętrzna nigdy nie była mi obca (fuck!nigdy nie była też łatwa!:P). 
Wiecie jak to jest z nami, psycholożkami :) jedni mówią, że nie jesteśmy do końca normalne (moje pytanie brzmi, kto jest? no i co jest tak naprawdę normą w naszym społeczeństwie?), inni twierdzą, że poznając człowieka od razu znam jego "profil psychologiczny". Tak! Tworzenie "profilu psychologicznego" to najczęściej wspomina przez innych moja umiejętność :P

Wracając do tematu...analizy własnej seksualności dokonałam bardzo skrupulatnie, próbując sobie przypomnieć najwcześniejsze myśli, uczucia czy też doświadczenia związane z homoseksualnością. Zależało mi na zrozumieniu dlaczego jestem taka a nie inna, ponieważ zawsze lubiłam żyć w zgodzie i zrozumieniu ze sobą. Nie miałam problemu z zaakceptowaniem siebie, chciałam po prostu wiedzieć. 

Pierwszym wspomnieniem, które może sugerować, że jednak od zawsze miałam być lesbijką, jest reklama telewizyjna, emitowana u nas chyba w  
1996 roku :) Jak ja dobrze pamiętam te reklamę. Pani...brunetka  z dłuuuugimi, kręconymi włosami reklamuje odżywkę firmy Gliss Kur. Ahh ta Pani...wmasowywała we włosy odżywkę zalotnie się uśmiechając, a ja miałam motyle w brzuchu :) nie rozumiałam dlaczego, ale uwielbiałam patrzeć na tę kobietę. Oczywiście nikomu wtedy o tym nie powiedziałam. 

Zrozumiałam, gdy dorosłam. Podobała mi się :) do dziś wolę brunetki :)

Tu macie linka do reklamy w wersji niemieckiej:

http://youtu.be/ds2u8RfAetQ

Ahh te loki :)


wtorek, 15 lipca 2014

Najtrudniej zacząć...

O pierwszym poście na tym blogu myślałam już od tygodnia, zastanawiając się, od czego zacząć. Może jakimś żarcikiem, może poważną myślą jakiegoś znanego filozofa...nie mogłam się zdecydować.

Ostatecznie zacznę po prostu od przedstawienia się:
 - Witam, Kaczka Dziwaczka. (jeszcze dłużej myślałam nad pseudonimem, co by wprowadzić nutkę tajemnicy do mojego internetowego ekshibicjonizmu ;) )

Będę się tak nazywać, ktoś zapyta dlaczego? Powiedzmy, że w mojej rodzinie moje życiowe wybory były postrzegane za równie kontrowersyjne  co wyczyny Kaczki Dziwaczki (z piosenki znanej chyba prawie każdemu), postrzegane wśród jej kaczej społeczności. 

Tytuł bloga to RodzinkaNiePL. Ktoś zapyta dlaczego? (ahh wspaniale, nie dość, że mogę zadać pytanie to jeszcze sama na nie odpowiem). 
Standardowe równanie rodziny w Polsce to: mama+tata+(dziecko)=rodzina.
Nie ma wyjątków. Wszystko inne to nierodzina lub nienormalne :P nie, nie, nie.

Równanie typu: mama+mama+(dziecko)= budzi ogólny niepokój oraz negatywne komentarze.
Równanie typu: tata+tata+(dziecko)= budzi agresję i nienawiść.
Nie mnie oceniać zdanie innych dlatego też nie będę tego komentować.
Napiszę tylko, że jak na Kaczkę Dziwaczkę przystało, nie reprezentuje równania rodzinkaPL. 
Jestem ja, jest ona i jest pies (suczka). To my:)
Rodzinę tworzymy od 4 lat, a od 8 miesięcy mieszkamy w Norwegii. I chociaż nie było, nie jest i pewnie nie będzie łatwo, planujemy kontynuować nasz plan na życie :) 

O tym co było, co jest i co będzie chciałabym pisać tutaj :) 
Nie było mi łatwo wyjść z ukrycia, zarówno przed rodzicami jak i znajomymi. To jednak był końcowy etap uświadamiania sobie, że kobieta to ktoś z kim chcę spędzić resztę życia (na złość Darwinowi i jego teorii ewolucji - chociaż zgadzam się z nim, że najsilniejsi przetrwają).

To wszystko zaczęło się u mnie o wiele wcześniej... ;)