piątek, 22 sierpnia 2014

Goście. Goście. Goście.

18 sierpnia minęło 11 miesięcy odkąd jesteśmy, z moją partnerką , w Norwegii.
Te 11 miesięcy to było naprawdę coś...pod wieloma względami...ale dziś akurat nie będę dzielić się tym, a napiszę jak bardzo cieszę się, że odwiedzili nas pierwsi znajomi z Polski :)

Człowiek wyjeżdża ze swojego kraju, obrażony, a to na sytuację gospodarczą, sytuację polityczną, sytuację zawodową...można by wymieniać i wymieniać. 
Wyjeżdża człowiek za pracą, pieniędzmi, lepszym życiem. 

My wyjechałyśmy ze względu na wszystkie sytuacje razem wzięte. Czasem w głowie określam to, może troszkę haniebnie, ucieczką od polskich problemów, których było nie mało. Tu znalazłyśmy pożądany spokój od polskich dylematów oraz cały worek norweskich rozterek.

Wraz z naszą "ucieczką" zostawiłam w Polsce mój cały "dobytek przyjaźniany".
Najlepsi przyjaciele i rodzina zostali na "starych śmieciach". 

Wiedziałam, że będę tęsknić. Myślałam jednak, że będzie trochę łatwiej. Gdy jesteś człowiekiem stadnym, a ja zdecydowanie do takich należę, nie jest łatwo, gdy zostaje się sam. Ja nie byłam całkiem sama, miałam moją partnerkę oraz koleżankę, Norweżkę, do której przyjechałyśmy. Nie jest to jednak to samo, co przyjaciele, których znasz od lat, którym powiesz, że jest źle, a oni znają Cie na tyle, że wiedzą jak pomóc.

Odkryłam też, chociaż to pewnie nie Ameryka, że wraz z wiekiem coraz trudniej o nowe znajomości. Ludzi są nieufni, ja jestem nieufna.  
Na obczyźnie Rodacy nie są też za bardzo życzliwi. Nie mogę tego napisać o wszystkich Rodakach, bo nie znam ich aż tylu, ale tych których poznałam, zdawali się upatrywać w kontakcie ze mną tylko korzyści dla siebie. I tak np. dwóch znajomych Polaków nie utrzymuje z nami kontaktu, ponieważ nie udało im się nas "poderwać". Jeszcze inni każdą uzyskaną na nasz temat informację wykorzystywali przeciwko nam. I jak tu swobodnie rozmawiać. 

Dlatego niezmiernie cieszy mnie fakt, że przed nami polska fala odwiedzin. 
W trakcie obecnego pobytu znajomych przyjadą jeszcze jedni, później kolejni i kolejni. 

piątek, 15 sierpnia 2014

Napięcie przedmiesiączkowe kontra seks.

Jest taki tydzień w miesiącu, którego szczerze nie lubię. Myślę, że nie jestem w tym sama. Mówi się wtedy, że "przyjechała ciotka z Ameryki"(nigdy nie rozumiałam czemu akurat z Ameryki) czy też "mam okres". 
Ponoć mówi się również:
- "wylądowałam na Księżycu" (tego określenia, podobnie jak Ameryki, też nie rozumiem)
- "komuniści w letnim domku" (to chyba mój faworyt :D ponoć wprowadzone przez Norwegów)
- "przyszły złe dni" (zdecydowanie rozumiem negatywne nacechowanie).

Niestety, na powtarzalność tego tygodnia w każdym miesiącu nie mam wpływu.
Nie ja decydowałam bowiem, czy urodzę się chłopcem czy dziewczynką. 
W związku z tym, doświadczam co miesiąc wspaniałego daru natury, jakim jest miesiączka. 
Postanowiłam jednak nie żalić się na towarzyszący temu ból, ogólne "rozmemłanie" i brak energii (moja mama uważa, że "to przejdzie po pierwszym dziecku", pożyjemy - zobaczymy).
Skupię się na dwóch, może trzech, dniach poprzedzających nadejście miesiączki. 
Jest to czas, kiedy zmieniam się z "normalnej ja" w podirytowanego gremlina, któremu nic nie pasuje. Też tak macie?
To co nasze hormony wyprawiają z naszym mózgiem jest naprawdę godne podziwu. Nagle, ze spokojnej, opanowanej i przede wszystkim uśmiechniętej osoby zamieniam się w potworka, który musi każdą rzecz zrobić sam (bo tylko tak będzie zrobione najlepiej). Drażni mnie dosłownie wszystko. WSZYSTKO.

Na co dzień nie mam problemu ze złością, ale te kilka dni przed "komunistami w letnim domku" to dla mnie prawdziwa mordęga. Nie zwykłam wybuchać na innych, ale w tym czasie bywam wyjątkowo waleczna oraz zaczepna ;)
Szukam wtedy przysłowiowego "guza". Ostatecznie nabijam go sobie w kłótni, które zwykle towarzyszą nam w trakcie trwania tego szalonego wymysłu natury.
Bo przecież nie tylko ja jestem kobietą w tym związku, a biologia nie oszczędza prawie nikogo jeśli chodzi o przystosowanie do procesu rozmnażania.
To oznacza dwie wojownicze księżniczki, targane emocjami, tylko dlatego, że taka już kolej rzeczy. Trudno bowiem to powstrzymać. 
A jeszcze trudniej zsynchronizować. Pół biedy (jak to mówi mój tata) jeśli występowałoby to w tym samym czasie, jednak zdołałyśmy się zsynchronizować tylko do momentu, w którym jedna z nas kończy miesiączkę, a druga zaczyna (czy to zbyt dużo informacji wypuszczonej swawolnie w internet?). Nie jest łatwo.

Jest jeszcze seks, lubiany chyba przez wszystkich, a przeze mnie uwielbiany. Tak, uwielbiam seks. Zwłaszcza z moją partnerką. Bo czy można być bliżej? Czy można osiągnąć większą przyjemność, niż ta w trakcie kochania się? Gdy czujesz, że twoje ciało unosi się w rozkoszy, a zawdzięczasz to osobie, którą kochasz. Kochać mogłabym się ciągle, wszędzie i chyba miałam tak od zawsze.
To, czego doświadczam bardzo często podczas napięcia przedmiesiączkowego, to wzmożona ochota na kochanie się z Nią. 
Gdy się kłócimy, czuję rosnące napięcie wewnątrz.To nie tylko złość, to jest też przeogromne pożądanie. Mogłabym rzucić ją na łóżko, zedrzeć z niej ubranie i dać jej tyle rozkoszy, ile mam siły. Czy spróbowałam kiedyś? Nie. 
Czy spróbuję? Pewnie tak, muszę tylko wyczuć moment :P

Przeklęta ciotka z Ameryki zabiera nam, parze homoseksualnej, dwa razy więcej dni na uprawianie miłości, niż przeciętnej parze heteroseksualnej. 
Ahh utrudnień w byciu lesbijką nie ma końca...

Na koniec ciekawostka. Okazuje się, że istnieje hipoteza, która mówi o tym, iż to właśnie kobieca menstruacja i nieprzyjemny widok z nią związany, przyczyniły się do wynalezienia ubrania. Kobiety chciały zakryć niezbyt estetyczny widok. Matka natura wtrąciła zatem swoje 5 groszy do genezy powstania kolejnego odwiecznego problemu kobiety..."co ja mam na siebie włożyć?!". 




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Zwierzęce instynkty.

Na blogu widnieje napis...ONA I ONA (no i pies).

Zdałam sobie jednak sprawę, że nie jest to najlepszy tytuł na obecną chwilę. Powinnam była napisać ONA I ONA (no i kot). Ponoć kot i lesbijka to bardzo znany skład. Czy to prawda? :)

Wspominałam już o naszej emigracji do Norwegii (mam nadzieję, że znajdę tutaj miejsce na opisanie i tego wydarzenia z naszego życia). Wyemigrowałyśmy we wrześniu zeszłego roku (kurcze, to już prawie rok!). 

Gdy poznałam moją drugą połowę i zdecydowałyśmy się być razem, ona była w pakiecie z pieskiem. Bardzo słodkim kundelkiem, którego znalazła jadąc ulicą na odludziu. Zwierzęta uwielbiam od dziecka więc szybko pokochałam tego małego urwisa. Może dlatego, że wychowywana byłam w domu, w którym zawsze było zwierzę. Wprawdzie nie trzymaliśmy konia, krowy ani świni, ale był pies, królik i cała masa chomików.

Chomiki...z nimi wiążę się dość nietypowa historia związana z moim pierwszym biznesem jaki założyłam wraz z przyjacielem gdy mieliśmy po 10 i 12 lat :) Ja miałam pięknego chomiczka o imieniu Pysio, przyjaciel miał chomiczkę o imieniu...nie pamiętam jakim ;) Często nasze chomiki spotykały się w jednej klatce ;) po paru tygodniach tworzyły już sporą chomiczą rodzinkę, a my sprzedawaliśmy nowo narodzone chomiki (nie od razu oczywiście) do zaprzyjaźnionego sklepu zoologicznego, skąd (oswojone wcześniej przez nas) trafiały do nowych właścicieli. Muszę przyznać, że był to opłacalny biznes. Nie trwało to jednak długo, mieliśmy wyrzuty sumienia, że wykorzystujemy biedne zwierzęta ;) mam jednak teorię, że to właśnie "rozwiązłe życie" chomików wydłużyło ich żywot do 3,5 roku (standard to ponoć 2 lata).

Wracając jednak do psa...Luka, bo tak wabi się nasza suczka, mieszka obecnie z rodzicami mojej partnerki. Nie miałyśmy możliwości zabrania jej ze sobą od razu. Teraz jednak, gdy mamy już mieszkanie i możliwości, planujemy przeprowadzić ją do nas. 

Fakt, że Luka nie mieszka jeszcze z nami, nie jest przyczyną dla której uważam, że tytuł bloga nie jest odpowiedni. 
Otóż mamy teraz kota. Historia owego kota jest taaaak długa, że ograniczę się tylko do tego, iż mieszka z nami ponieważ w schronisku, do którego trafiła, nie było już dla niej miejsca. Kot znał nas wcześniej, więc adaptację przeszła bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że wymusiła na nas wypuszczanie jej na dwór przez okno. Nie ukrywam, stresowałam się bardzo, że się zgubi bo nie zna okolicy, że zawiśnie na obroży na drzewie, że przejedzie ją samochód, że porwie ją jastrząb albo UFO :P 
Kot jednak wraca zawsze, nie zawsze sama. Ostatnio przynosi ptaki. Jeszcze żyjące ptaki. Czytałam na ten temat w internecie i wszyscy mówią jednoznacznie: "zwierzęce instynkty". Krzyczę, mówię, że to złe, a kot dalej swoje. Musi, po prostu musi.

Ludzie też czasem po prostu muszą. Tam, gdzie brak jest kultury i świadomości, dużo miejsca znajduje ludzka zwierzęca natura (nazwana przez nas samych chamstwem). Bronią się, gdy nie rozumieją. Atakują, gdy czują zagrożenie. Czasem to rozumiem, czasem mnie to smuci, innym razem po prostu się śmieję.