sobota, 31 stycznia 2015

Norweski sen.

Dziś trochę więcej o emigracji (właściwie mały wstęp), niż o dramatach prywatnych. Mało pisałam tutaj o drodze, jaką przebrnęłyśmy. 

Jest styczeń, mija rok i 4 miesiące odkąd tutaj jesteśmy. Tutaj, czyli w Norwegii. Wybrałyśmy ten kraj bo blisko Polski, bo można zarobić, mam też koleżankę Norweżkę, która zgodziła się nam pomóc, oferując dach nad głową na pierwsze 8 miesięcy. Była to ogromna pomoc dla nas. Patrząc z perspektywy czasu, gdyby nie ona, pewnie byśmy tutaj nie przyjechały. Uzbieranie pieniędzy na czynsz oraz depozyt, przynajmniej na 3 pierwsze miesiące, byłoby dla nas niewykonalne. Przeciętny czynsz wynosi miedzy 5000-7000 kr za mieszkanie (różnie bywa z metrażem, zależy od lokalizacji), dodatkowo życzą sobie depozyt, równowartość miesięcznego czynszu - minimum.

Tak więc mieszkałyśmy, w raz z nią, przez 8 miesięcy, w mieszkanku w centrum miasta, 28 m2. Tak, my trzy, w takim małym mieszkanku. Koleżanka jest wolontariuszką w schronisku dla kotów. Oznacza to, że jest domem zastępczym dla kotów gotowych do adopcji. Doliczyć zatem należy, na tym "przeogromnym" metrażu jeszcze ze dwa koty. Wariactwo. Wszechobecny syf w mieszkaniu opiszę następnym razem.

Zaraz po przyjeździe trzeba było zadbać o formalności. Zarejestrować się na policji, udać się do urzędu podatkowego itd. Tak nam nakazał wujek gogle. 
Wtedy się zaczęło. Informacje przeczytane w internecie okazały się niejednoznaczne. Oczywiście, można było zarejestrować się na policji, a nawet trzeba było, jednak podobnie jak to jest w Anglii, bez pracy właściwie nic tu nie możesz. Nie był to dla nas szok, w sumie się tego spodziewałyśmy, nie mniej jednak strony podające informacje o krokach formalnych, jakie trzeba podjąć po przyjeździe, wprowadzały w błąd.

Pracy szukałyśmy cały czas. Okazało się, że nie wystarczy już tylko angielski, nawet jeśli mówię biegle w tym języku. Rozpoczęła się więc żmudna nauka norweskiego. Dowiedziałyśmy się też, że aby pracować w sprzątaniu, najlepiej byłoby umieć już norweski i mieć swój samochód. Nie ukrywam, byłyśmy zaskoczone. 

Niedostatecznie dobrze przygotowałyśmy się na ten wyjazd. Z wieloma rzeczami zderzyłyśmy się dopiero tutaj, a wiedza pozyskana z internetu i od znajomych musiała zostać tutaj brutalnie zweryfikowana. 

Zapisałyśmy się na kurs językowy, za który oczywiście musiałyśmy zapłacić. Czasy, gdy norweski rząd płacił przyjezdnym za naukę języka, już daaawno się skończyły. Wiedziałyśmy jednak, że norweskie jest nam niezbędne do rozpoczęcia życia w Norwegii (mimo, iż prawie wszyscy Norwedzy mówią biegle po angielsku).
Początkowo język ten brzmiał dla nas jak chiński. Teraz komunikujemy się już w tym języku. Nie taki diabeł straszny...

Myślę, że taki wyjazd to dobry trening samodzielności. Gdy wyjeżdża się z partnerem/partnerką, to podwójny trening. Tak przynajmniej było u mnie. Byłyśmy cały czas tylko we dwie. Poznałyśmy Polaków oczywiście. Nie rozumiem jednak tego fenomenu. Nasz narodowość podzielona powinna zostać na dwie grupy: Polacy z Polski i Polacy z zagranicy. Ta druga grupa jest totalnym przeciwieństwem grupy pierwszej. Nie spotkałam tutaj Polaków lojalnych, pomagających bezinteresownie. Raczej wszyscy siebie unikają, Ci co się znają to są dla siebie mili, ale za plecami potrafią porządnie obrobić Ci dupę. Ot...cała Polonia. 

Zresztą, gdy ma się prawie 30 lat, czas zawierania przyjaźni generalnie już przeminął.  

2 komentarze: